Adam Zagajewski
(For "Badische Zeitung")
Czy należy odwiedzać miejsca święte?
Nie powinno się odwiedzać miejsc mitycznych, myślałem. Nie należy podróżować
do miast, których ciężar w naszej pamięci jest masywny jak monument z brązu.
Nie powinno się tego czynić, po prostu dlatego, że, gdy już osiągniemy nasze
przeznaczenie, nie bardzo wiemy, co zrobić z przeżyciem, z intensywnym wzruszeniem.
Mój ojciec, dla którego Lwów był przez wiele lat jedynym miejscem i jedynym
obrazem świata - tam się urodził i tam spędził młodość - systematycznie odmawia
wyjazdu do tego miasta. Gdy jednak zaraz po powrocie z Ukrainy ja, który we
Lwowie co prawda urodziłem się, ale nigdy nie zdążyłem go dobrze zobaczyć, pokazałem
ojcu świeżo wywołane fotografie, natychmiast rozpoznał i nazwał każdą ulicę,
każdy zaułek, nieomal każdą kamienicę - po 56-u latach nieobecności!
Nasze życie duchowe, jak dobrze prosperujący zakład krawiecki, zdaje się zatrudniać
sporą liczbę pomocniczych pracowników, krojczych i szwaczek, których zadania
są nie tylko podzielone, ale i sprzeczne; jedni, spokojni, może trochę melancholijni,
utrzymują mit w stanie dziewiczej doskonałości, oddalając go od badawczego spojrzenia,
inni natomiast, ruchliwi i sceptyczni, posługujący się ogromnymi nożycami, zajęci
są jego stałą rewizją i nawet dość bezczelną krytyką.
Zaproszenie od Heinrich Boell Stiftung, organizującej w maju 2001 międzynarodowe
spotkanie we Lwowie, musiało wpaść w ręce tym drugim; nie strażnikom, lecz raczej
przeciwnikom mitu; zapewne zacierali z zadowoleniem dłonie i powtarzali, ależ
tak, niech jedzie, może mu wreszcie minie sentyment do tego dziwnego miasta,
leżącego na skraju Europy.
Wjechaliśmy do Lwowa późnym wieczorem, autokarem, w atmosferze nierealnej przytulności,
jaką wytwarza każdy wygodny autobus, forteca ciepłego bezpieczeństwa i senności,
ruchomy zabytek cywilizacji, z którego patrzą na niedoskonałą rzeczywistość
przedstawiciele lepszego świata. Wrażenie to potęgowane było jeszcze przez fakt,
iż za szybą rysowały się niewyraźnie ohydne postkomunistyczne bloki, takie same,
jakie zobaczyć można wszędzie między Kamczatką i Lipskiem, menhiry zdobiące
ruiny sowieckiego imperium (w lepszym wydaniu technicznym - bo nie filozoficznym
- można je też zobaczyć między Lipskiem a Lizboną), ale jakby jeszcze smutniejsze.
Za to we czwartek, 24 maja, przed ósmą rano, gdy rozsunąłem zasłony w hotelowym
pokoju na 6-tym piętrza - tuż nad zbitą, ciemną zielenią Ogrodu Jezuickiego,
w którym jeden z moich dziewiętnastowiecznych kuzynów, młody prawnik i poeta,
przeziębił się tak poważnie, iż wkrótce potem umarł na zapalenie płuc i od tego
czasu jest już tylko eleganckim cieniem na olejnym portrecie - otworzył się
przede mną olśniewający widok na piękne miasto, jasno-złote w świetle ostrego
słońca. Stadko wewnętrznych szyderców umilkło, nożyce znieruchomiały. Przez
trzy dni mojego pobytu we Lwowie słońce było absolutnym władcą nieba. Miałem
przed sobą łagodne, złote miasto, na które patrzyłem ze wzniesienia podwójnego;
już Ogród Jezuicki wspina się na wzgórze, a tu dodała się do niego jeszcze wysokość
6-ego piętra (hotel był nowy, ukończony w latach osiemdziesiątych). Widziałem
w oddali wieże kościołów - umiałem rozróżnić wieżę katedralną, zieloną kopułę
kościoła Dominikanów, wieżę ratuszową, domyślałem się miejsca, gdzie powinna
się znajdować ozdobna fasada Bernardynów. Wiedziałem, gdzie jest rynek, wyobrażałem
sobie teatr, ukryty w niższych piętrach tej porannej dżungli, widziałem wzgórze
Wysokiego Zamku, zamykające perspektywę jak teatralny parawan - a dalej, w prawo,
wciąż w obramowaniu miejskiego lasu, Kajzerwaldu, okolicę, w której musiał spoczywać
niewielki dom, kupiony w latach dwudziestych przez mojego dziadka, dom, w którym
się urodziłem.
Miałem przed sobą miasto zupełnie obce i najbardziej znane, zapomniane, pożegnane,
opuszczone, opłakane, rozstrzelane, a jednak prawdziwie istniejące, oświetlone
teraz najjaskrawiej i najrealniej, plastyczne i żywe, miasto, w którym natychmiast
umiałem rozpoznać najważniejsze kościoły, którego generalna topografia nie miała
dla mnie tajemnic, rozciągające się w dole, schowane między wzgórzami, spokojne,
majestatyczne. Nie powinno się jeździć do miejsc mitycznych, nie ma sposobu
na to, żeby je ujrzeć, zobaczyć, uchwycić. Rozpoznać je łatwo, ale co potem?
Co robić? Po dłuższej chwili skapitulowałem i sięgnąłem po japoński aparat fotografczny,
żeby uwiecznić ten niesłychany, poranny spektakl miasta, zrobiłem zdjęcie, które
oglądam teraz bez wzruszenia i na którym nic prawie nie widać, majowy blask
stracił swą glorię, wieże są ledwie widoczne, tylko liście drzew pysznią się
swym łatwym uniwersalizmem i wieża nadajnika telewizyjnego majaczy w porannej
mgiełce.
Na szczęście nie musiałem nic jeszcze decydować, mogłem odsunąć na później
moje pytania i rozterki: pierwszy dzień poświęcony był w całości uczonym obradom,
politycznym i ekonomicznym, omawiano problem granicy ukraińsko-polskiej, w chwili
obecnej i w perspektywie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Podziwiałem
wiedzę i elokwencję moich współtowarzyszy, którzy pamiętali daty wszystkich
pogromów, powstań i konferencji międzynarodowych; mówię to może zbyt lekko,
ale szczerze. Podobała mi się też namiętność, z jaką omawiali zagadnienia przyszłości.
Z wielką sympatią przysłuchiwałem się wystąpieniom lokalnych uczestników spotkania,
którzy otwarcie mówili o bardzo wielkich bolączkach współczesnego życia ukraińskiego
i nie bez zazdrości - i nadziei - spoglądali w stronę zachodniego sąsiada, czyli
Polski. Chociaż patrzyli na nią też i krytycznie, zwłaszcza przedstawiciele
ukraińskiej mniejszości w Polsce. Sam jednak skompromitowałem się, bo wywołany
niespodziewanie do odpowiedzi (miałem scharakteryzować ewolucję postawy polskich
historyków wobec problemu ukraińskiego w latach 70-ych i 80-ych XX-ego wieku!)
zawiodłem kompletnie, przez co potwierdziłem tylko negatywną opinię jaką trzeźwa
część ludzkości żywi o poetach, już od 3 tysięcy lat.
Następnego dnia, gdy inni goście konferencji, po wypowiedzeniu pesymistycznej
diagnozy dotyczącej przyszłości Ukrainy i ewentualności jej przyjęcia do Unii
Europejskiej, pakowali już walizki i rozjeżdżali się, głównie do Niemiec i do
Polski, a może śpiesząc na następne międzynarodowe spotkanie poświęcone nie
cierpiącym zwłoki europejskim troskom, ja dopiero zaczynałem moje zajęcia pielgrzyma
o niejasnych prerogatywach i powinnościach. Znajdowałem się przecież w najbardziej
dla mnie niezwykłym punkcie świata, w moim mieście, które nie było moje, o którym
mało wiedziałem, w obcym mieście, o którym sporo wiedziałem, które jednak było
trochę moje; to było tak, jakby piękne określenie “docta ignorantia” opuściło
stronice książek i stało się żywą raną na zielonej mapie Europy. Ale co miałem
robić? Jak postępuje podróżny tak szczególnej obediencji? Przecież nie ma przewodników
dla urodzonych we Lwowie ignorantów. Nie ma instrukcji dla takich jak my, którzy
przeżyli we Lwowie tylko 4 miesiące i nic nie wiedzą - japońska kamera nie potrafi
uchwycić czasu przeszłego, przedwojenny plan miasta nic nie mówi o teraźniejszości.
Rano, pędzony poczuciem obowiązku, poszedłem do galerii obrazów, znajdującej
się naprzeciwko byłego Ossolineum, oglądałem dziesiątki włoskich i francuskich
obrazów, pociemniałe płótna wiszące na dawno nie malowanych ścianach; widać,
że muzeum nie ma pieniędzy - podobnie jak niektóre muzea w Polsce. Widziałem
też sporo polskiego malarstwa z końca XIX-ego wieku i z początku wieku XX-ego.
Idąc do galerii obrazów zachowałem się tak samo, jak w byle włoskim miasteczku,
we francuskiej miejscowości; jak turysta. Przez cały czas jednak towarzyszyło
mi przekonanie, że to nie jest odpowiedni sposób bycia w tym mieście.
Ktoś, kto - jak ja we Lwowie - respektuje mit i wspomnienie, jest jakby pogrążony
w narcystycznym śnie. Dlatego szuka pomieszczeń trochę ciemnych i raczej pustych,
muzealnych sal - albo cienistych parków. Natomiast źle się czuje na ulicy, bezlitośnie
oświetlonej przez majowe słońce - szczególnie dziwnie zaś czuje się, patrząc
na ukraiński tłum, wypełniający jasne ulice. Ten tłum, czasem młody, niefrasobliwy,
kiedy indziej wcale stary i bardzo frasobliwy, biedny, niekiedy ubrany po wiejsku
raczej niż po miejsku, rozbija marzenie, niweczy spekulacje. Przedziwna sytuacja:
być w mieście, które jest nieomal, po mandelsztamowsku, “znajome do łez, do
migdałków, do żył”, ale wypełnione przez zupełnie inny, obcy tłum. Nawet nie
inny niż ten, który się znało, bo przecież nie mogę powiedzieć, że znałem przedwojenny
lwowski tłum - ale inny niż na przykład tłum krakowski czy warszawski, czy nawet
gliwicki. Pogrążony we śnie idę ulicą, tonącą w jaskrawym słońcu. Na przedwojennym
planie miasta, przysłanym przez ojca, sprawdzam nazwy ulic, nie biorąc zbyt
poważnie nowego, ukraińskiego nazewnictwa. Tak samo zapewne chodzą po Gdańsku
i po Wrocławiu niemieccy turyści; pogrążeni we śnie, ignorując aktualność miasta.
Podobnie też muszą chodzić po krakowskim Kazimierzu młodzi amerykańscy czy izraelscy
Żydzi, szukający śladów przedwojennego życia; pogrążeni we śnie. Jesteśmy jak
duchy, niecierpliwie odpędzające to, co realne - czyli nowe życie. Ponieważ
nowe życie w starych miasta wydaje nam się niedoskonałe, przypadkowe, prowizoryczne
i właściwie niepotrzebne.
W pewnym sensie wszyscy ci marzycielscy poszukiwacze przeszłości - do których
i ja należałem przez 3 dni, chodząc po ulicach i parkach Lwowa - są idealnymi
konserwatystami i idealnie replikują impotencję konserwatyzmu. Szukają czegoś,
czego nie ma - a nawet czegoś, co nigdy nie istniało, jako że upiększają w swej
wyobraźni miejski tłum, którego chimerę ścigają; szukają lepszych, piękniejszych
czasów i gdyby nawet jakiś uprzejmy czarodziej zgodził się wskrzesić na pięć
minut to, czego pragną, czyli życie sprzed katastrofy, tłum sprzed katastrofy,
obłoki sprzed katastrofy, wystawy sklepowe sprzed katastrofy, krzaki bzu sprzed
katastrofy, to i tak wykrzyknęliby, rozczarowani, o nie, to nie to, tamto było
o wiele wspanialsze!
Moim czarodziejem, ale innym, rozsądnym, okazał się Andrij Pawłyszyn, młody
Ukrainiec, jeden z redaktorów czasopisma “Ji”, historyk, zakochany we Lwowie,
mówiący świetnie po polsku, dobrze zorientowany w polskiej literaturze. Zaproponował,
że pokaże mi miasto i istotnie chodził ze mną po Lwowie przez pół dnia; wybrał
okrężną trasę wiodącą przez Łyczaków i Wysoki Zamek do okolic rynku. Na Akademickiej
(to przedwojenna nazwa ulicy - ale i on znał dobrze stare nazwy) wskazał mi
miejsce, gdzie znajdowała się sławna kawiarnia filozofów, “Szkocka”. W chwilę
później, gdy mijaliśmy grupę młodzieży rozmawiającej po rosyjsku, Andrij powiedział,
to muszą być uczniowie polskiej szkoły, na ulicy mówią między sobą po rosyjsku.
Jego wiedza pomogła mi zejść na ziemię. Oglądnęliśmy kamienicę przy ulicy Łyczakowskiej
55, w której mieszkał Zbigniew Herbert. Andrij opowiedział mi o staraniach o
umieszczenie tam tablicy pamiątkowej. Poszliśmy też na ulicę Piaskową - dwa
kroki od Łyczakowskiej - obejrzeć dom, należący niegdyś do mojego dziadka. Gdybym
był sam, zadowoliłbym się na pewno kontemplacją siatki, otaczającej ogród, furtki,
zardzewiałej klamki i drzew w ogrodzie. Może nawet nie pamiętałbym, że posiadłość,
widoczna z ulicy, należała do kogoś innego, a były dom rodzinny jest zasłonięty,
schowany za pierwszym budynkiem - popełniłbym zatem błąd typowy dla owych duchów,
spacerujących po nowych miastach według wskazań starego kalendarza, i tak wyniosłych,
że niekiedy doznających ekstazy pod niewłaściwym adresem. Ale Andrij zaproponował,
żeby zwiedzić dom i nacisnął dzwonek; przez domofon wytłumaczył, o co chodzi,
kogo przyprowadził, i po dłuższej chwili przed bramą pojawiła się starsza pani,
na początku nieco nieufna, lecz już za moment bardzo gościnna, i wpuściła nas
do środka, do ogrodu i potem także wewnątrz domu.
Dzięki temu po raz pierwszy zobaczyłem od środka legendarny rodzinny dom, teraz
zamieszkały przez starszą panią i jej syna, dermatologa; wszystko to dzięki
mojemu przewodnikowi. (Już kiedyś, jeszcze jako student, byłem we Lwowie, ale
wtedy nie odważyłem się zapukać do drzwi ex-domu.)
Zrozumiałem wtedy, jak bardzo potrzebny jest taki przewodnik - inteligentny
i dobrze zorientowany w nowszych, aktualnych warstwach rzeczywistości, nie ignorujący
też przeszłości. Przewodnik, który ratuje od mglistego mistycyzmu.
Tak, pomyślałem, już siedząc w samolocie, jednak należy odwiedzać miejsca mityczne,
choćby miało się przejść trudne momenty, choćby nie było to wolne od smutku;
należy odwiedzać miejsca mityczne, ponieważ są wysuniętym w mroźny eter biegunem
naszego życia - trzeba je odwiedzać, rozglądając się jednak za odpowiednim przewodnikiem.
Na małym lwowskim lotnisku pożegnały mnie socrealistyczne rzeźby z piaskowca
- żołnierz, wieśniaczka, lotnik i robotnik, wyprężeni w jaskrawym słońcu maja
jak bohaterowie zapomnianej greckiej sagi.
|