back Ji-inform

© Rzeczpospolita 07.07.01 Nr 157

http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/plus_minus_010707/plus_minus_a_1.html

SPRAWA SCHULZA

Czego nie rozumieją Polacy, Ukraińcy, Żydzi

W okopach Drohobycza

DROHOBYCZ, MAJ 2001 R.

JERZY JARZĘBSKI

Kiedy w końcu maja Polską wstrząsnęła wiadomość o wywiezieniu z Drohobycza przez wysłanników jerozolimskiego Instytutu Yad Vashem fragmentów ściennych malowideł Schulza, afera z tym związana, choć skandaliczna, zdawała się, niestety, zakończona. Wygrali ci bardziej sprawni i bezwzględni. Zarazem obydwie strony konfliktu okopały się mocno na swych pozycjach: strona izraelska twierdzi, że malowidła znalazły nareszcie godne miejsce ekspozycji, gdzie zostaną docenione, a Instytut Yad Vashem jest jedynym moralnym spadkobiercą pamiątek po Żydach unicestwionych w holokauście; Polacy wskazują na bezprawie całej akcji i jej sprzeczność z podstawowymi kanonami konserwacji dzieł sztuki, na przynależność Schulza do polskiej tradycji kulturalnej, a także - na zakorzenienie artysty w krajobrazie rodzinnego miasta, bez którego jego twórczość nie daje się pomyśleć.

Ukraińcy? Ich stanowisko wydaje się niejednorodne: dla większości mieszkańców Drohobycza Schulz jako wielki pisarz i artysta właściwie nie istnieje i zamieszanie wokół odkrytych w mieszkaniu państwa Kałużnych malowideł jest niezrozumiałe. Na to niezrozumienie złożyły się lata edukacji w sowieckim systemie i pewnie też dzisiejsza, nacjonalistyczna z ducha, pedagogia w dziedzinie kultury. Do tego indyferentyzmu dołączyły się władze miasta - w sposób szczególny, bo ich przedstawiciele doskonale wiedzą, że Schulz za granicą cieszy się estymą, a skwapliwość, z jaką dopomogli wysłannikom Yad Vashem, każe się domyślać, że ich pomoc nie była bezinteresowna. Kiedy 30 czerwca Benjamin Geissler, odkrywca malowideł, zaalarmował polską opinię publiczną, że i reszta znaleziska znikła z Drohobycza, można było wpierw przypuszczać, iż to przedstawiciele Yad Vashem zgłosili się po to, co zostało z łupu. Okazało się jednak, że najprawdopodobniej alarm wywołali sami właściciele mieszkania, deklarując na potrzeby ciekawskich, że "żadnych fresków już nie ma".

Akcje wciąż zwyżkują

Epopeja malowideł Schulza jest jednak historią, która trwa nadal, zainteresowała bowiem media w wielu krajach świata. Sążniste artykuły na ten temat ukazują się w prasie niemieckiej, francuskiej, włoskiej, amerykańskiej. Z lepszym dla sprawy Schulza skutkiem, niż można się było z początku spodziewać. Nauczyciel z Drohobycza należy do twórców, których akcje na światowym rynku literatury i sztuki wciąż zwyżkują. Tym trudniej pojąć, dlaczego zaangażowani w sprawę nie mogą się dogadać, dlaczego w ogólnym zamieszaniu i niemożności "freski" znikają ze ściany lub ulegają destrukcji. W samej rzeczy "sprawa Schulza" obnaża bezmiar nieporozumień między poszczególnymi stronami, nieporozumień, których źródła tkwią bardzo głęboko i sięgają co najmniej czasów wojny.

Czego nie rozumieją Polacy? Nie rozumieją przede wszystkim, że "polski pisarz" Schulz może dla Żydów z Izraela być po prostu jedną więcej ofiarą holokaustu, po której pamiątki winny znajdować się tam, gdzie Żydzi czują się u siebie, a nie na przeklętej i opuszczonej przez nich ziemi, gdzie dokonała się zbrodnia. Świadkowie masakry drohobyckich Żydów mieszkają dziś w większości poza Ukrainą; sam w Izraelu rozmawiałem z trojgiem byłych uczniów pisarza. Dla wielu Żydów Polacy i Ukraińcy to jedynie bierni świadkowie lub nawet współuczestnicy mordu, którzy nie mają prawa do poczucia wspólnoty z ofiarą, nie mówiąc już o prawie do pozostałych po niej pamiątek.

W postępowaniu Ukraińców Polacy nie chcą często zrozumieć ich obojętności dla dzieła mistrza z Drohobycza. Ale czyż sami dobrze go rozumieli w latach trzydziestych? Schulz jest pisarzem trudnym i "głębinowym", a droga do jego zrozumienia wiedzie przez wielostronne doświadczenia filozoficzne. Czytelnicy ukraińscy są dopiero u progu tej przygody, która w Polsce trwa już blisko siedemdziesiąt lat. Co więcej, aby ją przeżyć należycie, muszą zaakceptować pluralistyczny charakter wspólnoty, z której historycznie wyrastają - rzecz szczególnie trudna z uwagi na żywe jeszcze poczucie zagrożenia narodowej tożsamości.

Czego nie rozumieją Ukraińcy? Ci, co są najbliżej - prości mieszkańcy Drohobycza - nie rozumieją nic prawie. Przede wszystkim nie pojmują, dlaczego Schulz, o którego istnieniu dopiero co się dowiedzieli, miałby być wielkim artystą (wspomnijmy niedowierzanie, z jakim przeciętni Polacy słuchali zapewnień o wielkości Miłosza, którego dzieło poznawali w trybie nagłym dopiero po Noblu). Inaczej jest z intelektualistami ze Lwowa, którzy Schulza nie tylko doceniają, ale piszą o nim, tłumaczą jego opowiadania na ukraiński i skłonni są traktować go jako część ukraińskiej spuścizny kulturalnej. Im jednak zapewne trudniej byłoby uznać żydowskość pisarza i to, że z Ukrainą łączyło go raczej umiłowanie krajobrazu niż głębsze związki natury intelektualnej.

Czego nie rozumieją Żydzi z Izraela i Ameryki? Wydaje się, iż nie rozumieją przede wszystkim, w jakiej mierze Schulz przynależał do polskiego życia literackiego, przez Polaków (Nałkowską, Brezę, Witkacego, Gombrowicza) wyniesiony na parnas, będący klasykiem polskiego modernizmu, wielkim kreatorem literackiej polszczyzny. W listach (żydowskich) czytelników "New York Timesa" komentujących sprawę malowideł pojawia się wątek interesu materialnego, jaki rzekomo mieli Ukraińcy i Polacy (?) w rozkręceniu turystycznego biznesu wokół odnalezionych malowideł. Ani słowa tam zrozumienia dla rzeczywistych więzi łączących Schulza z polską tradycją literacką. W ostatnim oświadczeniu Yad Vashem pojawia się wręcz insynuacja, że Polacy sami chcieli sobie "freski" przywłaszczyć - stąd ich protesty.

Ale w tym niezrozumieniu jest jądro poważniejsze: tkwi w nim głębiej przeświadczenie, że Polaków (i tym bardziej Ukraińców) nic z Żydami nie łączy poza faktem mieszkania na tych samych ziemiach. Stąd bierze się wiara w to, że obywatele tych słowiańskich narodów żadnego w ogóle prawa do spuścizny żydowskiej nie mają. Smutny to triumf antysemitów i "prawdziwych Polaków", którym do głowy nie przyjdzie, że można być dobrym Żydem i dobrym Polakiem jednocześnie, przynależąc do obydwu kultur i tradycji. Zabierając swoich umarłych i swoje pamiątki do Izraela, przedstawiciele tego państwa dokonują ostatecznego rozdziału dwu kulturowych wątków, które w historii bywały nierozdzielnie splecione, odbierają szansę pełnego zrozumienia własnych dziejów zarówno Żydom, jak i Polakom czy Ukraińcom.

Czwórporozumienie

Czy to przesada? Ideą Benjamina Geisslera było stworzenie w Drohobyczu ośrodka pamięci i współpracy jednoczącego te trzy narody - a także Niemców jako sprawców zbrodni, ale też, wcześniej nieco, współuczestników zbiorowej historii. Symbolem tego czwórporozumienia miało być dzieło Schulza: Żyda piszącego po polsku, zakochanego w literaturze niemieckiej i mieszkającego na ukraińskiej ziemi. Mniej istotne w tej chwili, czy ideę taką można było zrealizować w dawnej willi Landaua, czy raczej, jak woleliby polscy uczestnicy dyskusji, w domu, w którym Schulz mieszkał przed wkroczeniem Niemców. Obydwa te warianty zostały przez Instytut Yad Vashem unicestwione; pozostały jedynie obrazki, które przystroją ściany nowo wznoszonego budynku w jerozolimskim Instytucie. Oglądane zapewne przez wielu zwiedzających, ale wyrwane z kontekstu wciąż żywego miasta Schulza i równie żywej jego obecności w kulturach najbliższych mu narodów.

Co dziwi najbardziej, to fakt, że Instytut Yad Vashem nie zapytał o zdanie drohobyckich Żydów - jedynych, którzy powinni w tej sprawie mieć zdanie decydujące. Może dlatego, że z góry znana była odpowiedź: Żydzi z Drohobycza najusilniej wywiezieniu malowideł się sprzeciwiali, a pani Dora Kacnelson, wiceprezes tamtejszej gminy żydowskiej, próbowała bez skutku poruszyć niebo i ziemię, aby dzieła Schulza powróciły na swoje miejsce. Ale ci Żydzi właśnie lepiej od innych wiedzą, że malowidła mogłyby świadczyć za siebie najsilniej, gdyby pracowały na rzecz pojednania, odkrywania wspólnej przeszłości, dialogu wielu kultur. - Mrzonka! - mówią niektórzy. - Utopijne projekty! Nie bardzo się z tym zgadzam. Ukraińcy są dopiero na pierwszym etapie odkrywania swej najbliższej przeszłości, ale początek, wcale obiecujący, został zrobiony. Redaktor i działacz kulturalny ze Lwowa Taras Wozniak wypowiadał się ostatnio z oburzeniem, że Instytut Yad Vashem potraktował jego i jego ziomków tak, jakby nie istnieli czy nie byli w najmniejszej mierze ważni jako zaangażowani w sprawę Schulza i sprawę zagłady Żydów. Nie tylko uniwersalne w wymowie dzieło pisarza, ale i tragedia jego śmierci zostały "znacjonalizowane" - tak jakby nie tylko jego twórczość, ale i sam holokaust nie był sprawą całej ludzkości, sprawą, z którą wszyscy musimy się moralnie zmierzyć. Rozumiem potrzebę zapełnienia pustych ścian w budującym się gmachu Yad Vashem, ale te krasnoludki, konie, królewna i woźnica z Schulzowskiej baśni dla dzieci Landaua prawdziwie zrozumiałe i przejmujące były w miejscu, gdzie je namalowano, a nie w sterylnym pudle nowego muzeum. To w nim Schulz zostanie na nowo uśmiercony i pochowany, podczas gdy w bliskości grobów drohobyckich Żydów paradoksalnie mógł żyć nadal!

Gdzie będą bezpieczne

Dlaczego więc Benjamin Geissler z dużymi pieniędzmi zdobytymi w niemieckich fundacjach, polscy i ukraińscy ministrowie z ich deklaracjami dobrej woli, "schulzolodzy" i "schulzomani" ze świata zafascynowani odkryciem przegrywają z pazernością i prymitywizmem lokalnych kacyków, bezwzględnością zbieraczy pamiątek z Yad Vashem, wreszcie ze zmęczeniem i zniechęceniem właścicieli mieszkania, których, jak Mrożkowego Piotra O'Heya, pozostawiono samym sobie z ich "tygrysem w łazience"? Czy nie dlatego, że każdy z ludzi pragnących pomóc "freskom" myśli odmiennie o ich wartości, o ich uwikłaniu w rzeczywistość i historię, wreszcie o ich przyszłym losie? Gotów byłem przyznać rację Geisslerowi marzącemu o centrum pamięci w domu Landaua. Teraz myślę inaczej: malowidła, a raczej to, co z nich pozostało, trzeba jak najszybciej ratować, czyli przenieść w miejsce, gdzie będą bezpieczne. Kiedyś trafią do muzeum Schulza, którego utworzenie w Drohobyczu jest tylko kwestią czasu. Dlatego potrzebne jest rychłe porozumienie ministerialnych stron i wspólna akcja w obronie "fresków". Bez niej reszta malowideł, wraz z tynkiem skutym ze ściany, trafi prędzej czy później na śmietnik. I taki będzie niesławny koniec historii znaleziska w domu Landaua.

Prof. Jerzy Jarzębski, polonista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest badaczem twórczościSchulza i autorem książki o pisarzu, wydanej w serii "A to Polska właśnie"