back

Gazeta Wyborcza

Paweł Smoleński, Marcin Wojciechowski: Większość naszych rodaków, podobnie jak my, uważa, że Lwów jest miastem ukraińskim. Ale historia, której zmienić nie sposób, sprawiła, że lwowski Cmentarz Orląt to dla Polaków miejsce szczególne. Boli nas, że wokół cmentarza wciąż wybuchają spory, Polacy i Ukraińcy wadzą się, zamiast podać sobie ręce. A ponieważ to Wy jesteście we Lwowie gospodarzami, oczekujemy na gest z Waszej strony. Dlaczego lwowskie elity tak niechętnie wypowiadają się na ten temat?
Jarosław Hrycak: Lwowskie elity są bardzo różne. Większość, która jest teraz u władzy, wywodzi się ze starszego pokolenia. Obecni pracownicy administracji obwodowej [wojewódzkiej - red.] w znakomitej większości byli kiedyś dyrektorami kołchozów, sekretarzami gminnych komitetów partii albo drobnymi urzędnikami w aparacie radzieckim. Z nimi w ogóle nie można rozmawiać na temat Cmentarza Orląt, bo mają o nim swoje zdanie i go nie zmienią. Pamiętają przedwojenną Polskę, napięcia polsko-ukraińskie i są przekonani, że Polak nigdy nie może być dobry. A jeżeli nawet jest dobry, to ma w tym jakiś interes. Mam znajomą, bardzo inteligentną starszą panią, która uważa, że Polacy są gorsi od Rosjan. Dlaczego? Bo Rosjanie niszczyli nas fizycznie, a Polacy moralnie. Z tymi ludźmi nie ma co rozmawiać o Polsce. Niestety, oni właśnie są dyrektorami bibliotek, archiwów, rządzą lwowskim obwodem.
Jest też młodsza grupa, ludzie w wieku 35-45 lat. Osiągnęli już pewną pozycję, ale jeszcze nie mają władzy. Wielu z nich jest w radzie miejskiej Lwowa, w przeciwieństwie do rady obwodu opanowanej przez starych. Ale ci młodzi nie mają siły. W ich organie, gazecie "Postup", ukazało się sporo tekstów na temat cmentarza. Pismo starało się uświadomić ludziom, kto jest lepszy - Polacy czy Rosjanie. Pytało: kto Ukraińcom wyrządził większą krzywdę? Gdzie jest ze Lwowa bliżej - na Syberię czy do Przemyśla? Ale głos młodych elit nie jest zauważany.
Za sprawy cmentarza odpowiada rada miejska, a nie władze obwodu.
- Tak. Na jej czele stoi mer Wasyl Kujbida. Moim zdaniem to bardzo otwarty człowiek, zdecydowanie propolski. Zastępcą Kujbidy jest Taras Wozniak, redaktor wybitnego pisma "Ji", które zajmuje się stosunkami ukraińsko-polskimi i ukraińsko-żydowskimi. Obaj politycy chcą mieć dobre stosunki z Polską, bo Polska to dla nich Europa, ale muszą się też liczyć z miejscowymi układami. Muszą równoważyć rozmaite trendy we Lwowie, układać się z różnymi stronami. Dodatkowo naciska na nich lwowska ulica, która jest antyrosyjska, antypolska i antyżydowska. Pod byle pretekstem pobiegnie protestować pod ratuszem. Gdy tylko rada podejmuje jakąkolwiek decyzję w sprawie cmentarza, od razu zaczynają się protesty i pikiety albo - jak ostatnio - żądanie odwołania radnych za zbytnią uległość wobec Polaków. W pewnym sensie jesteśmy zakładnikami tej sytuacji.
Przecież nie jesteście całkowicie bezradni. Lwowscy intelektualiści mogą pisać artykuły, publicznie głosić swoje poglądy. Zamiast tego tłumaczą się, że cmentarz nie jest dla nich sprawą najważniejszą.
- Powtórzę raz jeszcze: pojawiają się głosy w sprawie cmentarza, ale są słabo słyszalne. We Lwowie nie ma jeszcze zrozumienia dla spraw polskich, nie ma wyczucia problemu pogranicza polsko-ukraińskiego. Kijów ma znacznie lepsze kontakty z Warszawą niż Lwów z leżącym za miedzą Przemyślem. A przecież problem cmentarza jest w dużej mierze problemem lokalnym.
Poza tym Cmentarz Orląt, przy całym szacunku dla Polski i uczuć Polaków, naprawdę nie jest w tej chwili najważniejszą sprawą dla Lwowa. Mieszkający tu ludzie troszczą się przede wszystkim o to, jak przeżyć, związać koniec z końcem. Są niezadowoleni z dziewięciu lat niepodległości. Ich zdaniem nic się nie zmienia, przeciwnie - z dnia na dzień jest gorzej, a poczucie rozgoryczenia rodzi różnorakie frustracje. Na dodatek we Lwowie coraz bardziej widoczna jest kultura rosyjska. Nie nazwałbym tego rusyfikacją, raczej wtórną sowietyzacją. Dlatego dla mieszkańców Galicji znacznie ważniejsze od kontaktów z Polską są teraz stosunki z władzami w Kijowie.
W tej chwili na zachodniej Ukrainie, a nawet w całym kraju, toczy się debata, czy będziemy państwem ukraińsko-, czy rosyjskojęzycznym, czy mamy używać cyrylicy, czy przejść na alfabet łaciński, czym jest wschodnia Ukraina, bardzo podobna do Rosji, i czy w ogóle jest nam ona potrzebna. Mieszkańcy Galicji coraz częściej przebąkują o autonomii w ramach Ukrainy. Polsko-ukraiński spór wokół cmentarza schodzi całkowicie na drugi plan, a w Kijowie prawie nikt nie rozumie, czego on dotyczy. Macie rację, że częściowo winni są temu intelektualiści. Sam biję się w piersi. Czasami brakuje nam wyczucia tych spraw.
Lecz z drugiej strony panuje wśród nas straszne poczucie bezradności. Młodzi inteligenci uważają, że cokolwiek zrobią, i tak nic się nie zmieni, bo nie mają wpływu na bieg wydarzeń. Poczucie straszliwej alienacji to typowa postawa współczesnego inteligenta na Ukrainie.
Alienacji wobec czego?
- Wobec państwa i społeczeństwa, wobec tego, co dzieje się wokół. Ponieśliśmy porażkę. Moje pokolenie na początku lat 90. wiązało ogromne nadzieje z niepodległością. Chcieliśmy, żeby Ukraina była nie tylko niepodległa, ale żeby wreszcie zwróciła się twarzą do Europy, żeby zapanowała prawdziwa demokracja, żeby nasze stosunki z Rosją stały się stabilne. Tymczasem to, co działo się w kilku ubiegłych latach, a zwłaszcza podczas zeszłorocznych wyborów prezydenckich, było całkowicie sprzeczne z naszymi oczekiwaniami. Okazało się, że cała Ukraina, łącznie z Galicją, jest jeszcze bardzo postradziecka, że bez trudu można manipulować ludźmi. Zrozumieliśmy, że z głosem Lwowa nikt się nie liczy. Ważne jest tylko to, co mówi Kijów.
Dlatego nasze wysiłki skupiają się na sprawach podstawowych. Staramy się być dobrymi profesorami, jak najlepiej uczyć studentów, pisać dobre książki, ale nie mamy złudzeń, że możemy wpływać na losy państwa ani nawet na to, co się dzieje we Lwowie.
Czy to, jak w Polsce pamięta się polsko-ukraiński konflikt z lat II wojny światowej i współczesne spory wokół upamiętniania miejsc spoczynku żołnierzy UPA, ma wpływ na atmosferę wokół Cmentarza Orląt?
- Oczywiście. Sprawa cmentarza jest traktowana we Lwowie jak odbicie tego, co dzieje się w Polsce wokół pochówków żołnierzy UPA. Poza tym żadna, nawet najbardziej proukraińska, decyzja podjęta w Przemyślu nie zagoi rany, która powstała w czasie sporu o katedrę greckokatolicką [w 1994 r. Episkopat Polski postanowił zwrócić katedrę Ukraińcom, a Papież otwarcie wsparł tę decyzję. Wówczas jednak garstka radykałów zaczęła okupować świątynię i wymogła, by pozostała ona kościołem łacińskim - red.].
Wielokrotnie słyszeliśmy, że za waśniami polsko-ukraińskimi we Lwowie stoi trzecia siła, czyli politycy w Moskwie. Jesteśmy prawie pewni, że rosyjskie służby specjalne podsycały niektóre wybryki antyukraińskie w Polsce.
- Tego można się domyślać, choć nie mamy dowodów. Sądzę, że może być jeszcze gorzej. Jest w nas wystarczająco dużo głupoty, by i bez trzeciej siły zdarzały się niepotrzebne incydenty. Nie ma takich służb specjalnych, które potrafią rozpalić niechęć, jeśli ich działania nie padną na podatny grunt.
Dlaczego o upamiętnienie żołnierzy UPA w Polsce zabiegają radni Lwowa, a nie władze w Kijowie?
- Popatrzcie... [rozmawiamy w Kawiarni Wiedeńskiej przy Bulwarze Wolności]. Za waszymi plecami stoi pomnik naszego wielkiego poety Tarasa Szewczenki. Umieszczono na nim najważniejsze sceny z ukraińskiej historii. Założę się, że gdyby taki pomnik stanął w Kijowie, znaleźliby się na nim zupełnie inni bohaterowie. We Lwowie czci się Semena Petlurę, Stepana Banderę, metropolitę Andrija Szeptyckiego, bo taka jest nasza pamięć zbiorowa. Tymczasem przed zeszłorocznymi wyborami prezydent Leonid Kuczma zamówił plakat "Znaj naszych". Umieszczono na nim ludzi, którzy, zdaniem Kuczmy, są symbolami Ukrainy. Mnóstwo radzieckich generałów, on sam, byli piłkarze Dynama Kijów.
Kijów ma zupełnie inną wizję historii niż Lwów. Obawiam się, że w Kijowie nie tylko jeszcze długo nie uznają żołnierzy UPA za bohaterów, ale też w ogóle nie zauważą ich pozytywnego wkładu do historii Ukrainy. Dla kijowskich elit UPA jest gorącym kartoflem. Po pierwsze, ze względu na silną pozycję partii komunistycznej, zwłaszcza w południowej i wschodniej Ukrainie, a co komuniści myślą o UPA - wiadomo. Po drugie, ze względu na stanowisko Moskwy, która nieraz protestowała przeciw gloryfikacji UPA.
W Galicji jest odwrotnie. Niemal w każdej rodzinie jest ktoś, kto był w UPA albo przynajmniej oskarżano go o współpracę z partyzantami. Tysiące osób wywieziono na Syberię za związki z UPA. Mit wojny i UPA wciąż żyje.
Tak naprawdę są dwie Ukrainy, o całkowicie innej historii, świadomości narodowej, i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Kijów po prostu nie widzi, że Galicja różni się od reszty Ukrainy, i jest całkowicie nieczuły na problemy polsko-ukraińskiego pogranicza.
Czego Pan, Ukrainiec, któremu zależy na prawdzie i pojednaniu, oczekuje od Polski i Polaków?
- Więcej zrozumienia i wyczucia dla naszej sytuacji. Nas naprawdę boli, że na tablicy nagrobnej domagacie się napisu "Poległym za niepodległość Polski". Nie chcecie dostrzec, że w 1918 r. Polacy walczyli przeciw świeżo utworzonej władzy ukraińskiej [18 października we Lwowie ogłoszono utworzenie Ukraińskiej Rady Narodowej pod przewodnictwem Jewhena Petruszewycza - red.]. Gdybyście zgodzili się na proponowane przez radnych brzmienie "Poległym za Polskę", zostałoby to dobrze przyjęte. Musicie zrozumieć, że Ukraina to nie Polska. U nas wciąż toczy się walka różnych interesów, klanów, regionów. Ukraina nie jest monolitem. Sytuacji Lwowa nie można postrzegać w oderwaniu od tego, co dzieje się między Kijowem, Moskwą i Warszawą.
Poza tym Ukraińcy we Lwowie naprawdę boją się polskości. Nie sprzedaje się u nas "Gazety Wyborczej" i innych polskich gazet, mało kto ogląda polską telewizję, choć przecież wielu ludzi mówi po polsku. Natomiast rosyjskie książki, gazety i muzykę widać i słychać na każdym kroku. Wiele osób boi się, że gdy tylko zrobią jakieś ustępstwo wobec Polski, to zaraz będą musieli ulegać Rosjanom. Konflikt polsko-ukraiński toczy się na marginesie wojny ukraińsko-rosyjskiej, która od czasu dojścia do władzy Władimira Putina staje się coraz silniejsza. Rok 1999 pokazał, jak bardzo jesteśmy zależni od Rosji - wybory prezydenckie odbyły się dokładnie według scenariusza rosyjskiego. Kijów kopiuje najgorsze strony życia politycznego Moskwy. To strasznie frustruje ludzi we Lwowie.
Do znudzenia powtarza się, że droga Ukrainy do Europy biegnie przez Polskę, że Polsce się udało, a Ukrainie nie, że powinniście nas naśladować. Czy Ukraińcy czują się pouczani przez Polskę?
- Raczej nie. Oczywiście są ludzie, których to denerwuje, ale większość uważa, że taka jest prawda. Sam jestem zaskoczony, że na Ukrainie Polska oceniana jest dziś bardzo dobrze. Nie jest to zasługą zabiegów Warszawy na rzecz poprawy stosunków wzajemnych. Po prostu Ukraińcy widzą, że Polakom udało się, a nam i Rosjanom nie. Chęć zbliżenia z Polską to wybór czysto pragmatyczny.
Mówił Pan, że ukraińskie władze działają według scenariusza rosyjskiego. Może nie da się inaczej kierować społeczeństwem postsowieckim? Może Kuczma, stosując rosyjskie metody, zamierza osiągnąć cele korzystne dla Ukrainy, a nie integrować się z Rosją?
- Ciekawe, jakie cele? Proeuropejska opcja Ukrainy, o której tyle mówi Kuczma, na razie ogranicza się wyłącznie do słów. W rzeczywistości mamy do czynienia z atakami na polityków jedno-
znacznie opowiadających się za integracją europejską. Dość przypomnieć niedawną dymisję ministra spraw zagranicznych Borysa Tarasiuka bardzo dobrze odbieranego na Zachodzie i bardzo źle w Moskwie.
Rzeczywiście, Kuczma jest pragmatykiem, który stara się równoważyć rozmaite trendy. Bliżej mu do Polski i Europy, gdyż Rosja nie dysponuje w tej chwili realnym potencjałem ekonomicznym ani niczym innym, co mogłaby nam zaproponować. Z drugiej strony prezydent nie może całkowicie lekceważyć Moskwy ze względu na jej wpływy na Ukrainie, zwłaszcza na południu i wschodzie. Mówiąc o scenariuszu rosyjskim, mam na myśli nie tylko to, że Kuczma stosuje te same technologie wyborcze co w Rosji. Na początku niepodległości łudziliśmy się, że Ukraina tym się będzie różnić od Rosji, że ludzie będą mieli więcej do powiedzenia, nie będą tak silnie poddani manipulacjom państwa. Po wyborach prezydenckich okazało się, że manipulować można nawet Galicją, która ma opinię najbardziej europejskiej części Ukrainy.
Sądzę, że przeżywamy teraz drugi poważny kryzys niepodległego państwa. Pierwszy wydarzył się w czasie wyborów prezydenckich w 1994 r., gdy wygrał Kuczma, a my obawialiśmy się, że władzę zdobył klasyczny aparatczyk ze Wschodu, nie rozumiejący Galicji, nie rozumiejący niepodległościowych aspiracji, mówiący językiem, w którym słowa ukraińskie splatają się z rosyjskimi. Teraz, mniej więcej od połowy lata, z Kijowa napływa masa złych informacji. Jesteśmy świadkami zupełnie niezrozumiałych posunięć, które dowodzą, że coś złego dzieje się na szczytach władzy. Mam na myśli zniknięcie opozycyjnego dziennikarza Georgija Gongadze albo wyssane z palca informacje, że służby specjalne jakoby zapobiegły we wrześniu próbie zamachu stanu. Nie wiadomo, co z tego będzie, ale w powietrzu wisi jakieś napięcie.
Czy ma to związek z plotkami, że Kuczma jest chory, a za jego plecami toczy się już walka o schedę?
- Nie interesuje mnie, co personalnie dzieje się z Kuczmą, to nie są standardy przystające do myślenia o europejskiej demokracji. Ale czuję, że wracamy do starych radzieckich czasów, gdy o przyszłości kraju decydowało to, kto stał w pierwszym szeregu na trybunie honorowej przy Mauzoleum Lenina, kto zajmował prestiżowe miejsce na zdjęciach władców publikowanych na pierwszych stronach sowieckich gazet. Dziś na Ukrainie wygląda to tak, że jeżeli Dynamo Kijów wygrywa, to rosną notowania Hryhoryja Surkisa [właściciela klubu, jednego z głównych oligarchów na Ukrainie - red.], jeżeli Dynamo przegrywa, to znaczy, że wpływy Surkisa maleją.
Gdy rozmawialiśmy dwa lata temu, oceniał Pan sytuację dużo bardziej optymistycznie.
- Wybory parlamentarne w 1998 r. i prezydenckie w zeszłym roku pokazały, jak łatwo zdobyć i zmanipulować nasze społeczeństwo. Każdy może przyjść, zaproponować swoje zasady gry - i wygrać. Nieważne, czy jest komunistą, czy człowiekiem mówiącym na co dzień po rosyjsku.
Jako historyk powtarzam, że czas działa na korzyść Ukrainy. Im dłużej będzie istniało nasze państwo, tym większa szansa, że będzie ono lepsze. Zastanawiam się tylko, czy tego dożyję.
A o czym marzą Pańscy studenci?
- Są bardzo pragmatyczni. Niepodległa Ukraina nie jest już dla nich mitem, tak jak dla mnie. Traktują ją jako coś oczywistego. Martwią się, żeby znaleźć pracę. Ci bardziej rozsądni chcą studiować na Zachodzie. Wiele osób chce stąd wyjechać na stałe, ale też wiele marzy, żeby wyjechać i wrócić. Kiedy sześć lat temu pytano młodzież, czy jest dumna z tego, że mieszka na Ukrainie, pozytywnie odpowiadało tylko 30 proc. Dziś odpowiada tak dwie trzecie respondentów, co mnie bardzo dziwi.
Młodzież niezbyt interesuje się przepychankami na górze. Powiedziałbym, że największą zdobyczą dziesięciu lat niepodległości jest niemal powszechne przekonanie, że od państwa nic nie zależy, o wszystko trzeba się starać samemu. Większość ludzi mówi, że nie warto się oglądać ani na Zachód, ani na Wschód, najlepiej pomóc sobie samemu.
To chyba dobrze.
- Tak. Nasze wskaźniki makroekonomiczne nie są rewelacyjne, ale większość ludzi potrafi zarobić na siebie. Mówi się, że Ukraina ma największą szarą strefę na świecie, pracuje w niej 56 proc. społeczeństwa. To nie jest dobre zjawisko, ale dzięki niemu w minionej dekadzie poziom życia poprawił się. Oczywiście, wraz ze wzrostem konsumpcji rosną wymagania. Obiektywnie jest więc lepiej, ale subiektywnie większość odczuwa, że jest gorzej niż za komunizmu.
Bardzo podobnie myślą Polacy i większość mieszkańców państw postkomunistycznych.
- Ale dzieli nas niedawna historia. Dla was stara Polska to PRL. Dla nas przeszłość to Związek Radziecki. To wielka różnica. Na początku lat 90. marginalizowaliśmy schedę po ZSRR. Wydawało się nam, że Ukraina nie jest tak bardzo sowiecka. Otóż myliliśmy się. Wielu Ukraińców marzy, żeby wszystko było tak jak w ZSRR, tylko bez komunistów. To znaczy, żeby państwo płaciło, towary były tańsze, dzieci jeździły na darmowe kolonie... Sentyment za ZSRR nie tylko zagraża tożsamości kulturowej Ukraińców, ale przede wszystkim grozi utrwalaniem się sowieckiego trybu życia, który w Polsce nigdy nie był tak silny jak w republikach byłego ZSRR.
Lada chwila pojawi się pokolenie, które nie będzie pamiętać ZSRR.
- Czekam na to niecierpliwie, ale boję się, że to pokolenie będzie uformowane nie tyle przez upadek ZSRR, ile przez dziesięć lat kryzysu. Warto pamiętać, że pewne generacje tworzą określony typ władzy. Przykładem są Niemcy rozczarowani Republiką Weimarską.
Oczywiście, rozmawiając o pierwszym pokoleniu niepodległej Ukrainy, mamy na myśli ludzi dobrze wykształconych, znających języki, podróżujących na Zachód. Nie wiemy jednak, jak za kilka lat zachowają się ci, którzy dziś chodzą do szkoły biednie ubrani, nie stać ich na lepsze zabawki, nie zawsze dostają śniadanie i zazdroszczą swoim bogatszym kolegom. Gdybyśmy robili ten wywiad dwa lata temu, to powiedziałbym, że wejście w życie nowego pokolenia załatwi wszystko. Dziś mam wątpliwości.
Czy chce Pan powiedzieć, że Ukraińcy nie dojrzeli do niepodległości?
- Absolutnie nie. Byliśmy gotowi do niepodległości już w 1918 r., gdy z Polakami walczyliśmy o Lwów, a nawet w 1648 r. [podczas powstania Chmielnickiego - red.]. Chodzi nie o dojrzałość, ale o wyczucie ograniczeń, jakie nakłada na nas spadek po ZSRR. Jest taka zasada: punkt dojścia zależy od punktu wyjścia. W 1990 r. wydawało się nam, że mamy znacznie więcej zalet niż wad. W 2000 r. widzę, że to była iluzja.
Nie można porównywać dzisiejszej Polski z Ukrainą. Tylko pozornie żyjemy w tych samych czasach. Odpowiednikiem Ukrainy 2000 jest Polska z roku 1928, dziesięć lat po odzyskaniu niepodległości. Trzeba przyznać, że to porównanie wypada akurat na korzyść Ukrainy. Po dziesięciu latach niepodległości nie mamy takich ruchów separatystycznych jak Polska w 1928 r., takich problemów z mniejszościami narodowymi, nie przeżyliśmy zamachu na prezydenta ani przewrotu wojskowego. Wydaje mi się jednak, że Polacy żyli wówczas bardziej własnym życiem niż my teraz.
Dekada niepodległości to dobra okazja do intelektualnego rachunku sumienia.
- Administracja prezydenta Kuczmy zamierza przeprowadzić obchody, które pokażą całemu światu, że u nas jest dobrze. Nie będzie to może show w stylu Łukaszenki, ale coś w tym rodzaju. Ja sam podchodzę do jubileuszu bardzo poważnie. Będę organizował konferencję historyków: "Ukraina. Co poszło dobrze, a co źle?", bo nie można powiedzieć, że wszystko było złe.
A co było dobre?
- Stabilność. W 1992 r. ktoś z Amerykanów prognozował, że Ukrainę czeka wielka wojna z Rosją, starcie dwóch mocarstw nuklearnych, w porównaniu z którym wojny na Bałkanach to niewinna zabawa. W 1994 r. CIA ogłosiła raport, że wkrótce na Ukrainie wybuchnie wojna domowa pomiędzy Wschodem i Zachodem. Tymczasem obyło się bez krwi. To dobry fundament, by budować dalej.
Wydaje mi się, że dzisiaj problem nie polega na tym, czy będzie istnieć niepodległa Ukraina - bo będzie. Idzie o to, jaka ona będzie. Nie chodzi nawet o państwo, bo ono jest już ukształtowane. Elita będąca u władzy - zarówno ta ze Wschodu, jak i z Zachodu - jest już zjednoczona. Dałaby sobie poderżnąć gardło za niepodległe państwo ukraińskie. Myślę jednak o społeczeństwie. Trzeba je jednoczyć tak, by ukraińskojęzyczny inteligent ze Lwowa mógł się porozumieć z rosyjskojęzycznym inteligentem z Kijowa. Potrzebni są ludzie, którzy powiedzą: do jasnej cholery, Ukraina nam się podoba, trzeba coś zrobić z tym narodem i tym społeczeństwem. W 1991 r. nasze państwo powstało jako kompromis między rosyjskojęzycznymi górnikami z Doniecka i ukraińskojęzycznymi intelektualistami ze Lwowa. W dziesięć lat po uzyskaniu niepodległości potrzebny jest nam nowy kompromis.
Ale to mrzonka, by Ukraina szybko stała się państwem jednolitym etnicznie, kulturowo i językowo.
- W tej chwili rzeczywiście wszystko wskazuje na to, że Ukraina będzie państwem wielokulturowym. Już wkrótce wyjdą jednak ze szkół ludzie, którzy uczyli się wyłącznie po ukraińsku, znacznie lepiej znają ojczystą literaturę, historię i symbolikę niż ich rodzice. Jak się zachowają? Jak przyjmie ich reszta społeczeństwa? Trudno to przewidzieć, bo wciąż eksperymentujemy.

*JAROSŁAW HRYCAK - profesor historii Uniwersytetu im. Iwana Franki we Lwowie, wykładowca Uniwersytetu Europejskiego w Budapeszcie, współautor "Historii Ukrainy", wydanej niedawno w przekładzie polskim
15-10-2000 17:57